Jak pogodzić dawne z nowym? W „Dziadach” Raczaka wracają romantyczni bohaterowie w białych koszulach. Wraca też wiara, że fundamentalnym pytaniom klasyki nie potrzeba ani specjalnych uzasadnień, ani dodatkowych przekładni na współczesność. O najnowszej produkcji legnickiego Teatru Modrzejewskiej pisze Jacek Sieradzki w Przekroju i ocenia spektakl na pięć gwiazdek ("na piątkę") w sześciostopniowej skali.

W nudnej już wojnie pozycyjnej między konserwatywnym teatrem tradycyjnym a młodymi hunwejbinami pojawił się nagle dziwny rozjemca: jeden z naczelnych niegdyś buntowników teatralnej alternatywy Lech Raczak. W jego „Dziadach” przeglądają się lata 70. całej polskiej sceny, od Swinarskiego po spektakle STU i Ósmego dnia. Wracają romantyczni bohaterowie w białych koszulach, prując się emocjonalnie na zgrzebnym, prześwietlonym podeście.

Wraca też wiara, że fundamentalnym pytaniom klasyki nie potrzeba ani specjalnych uzasadnień, ani dodatkowych przekładni na współczesność. Raczak wie tylko, że nowy widz nie wybaczy tasiemcowych tyrad. Mnoży więc Konradów: wymyślonemu staremu bohaterowi (Lech Wołczyk) przeciwstawia czterech młodych (Jakuba Kotyńskiego, Roberta zawadzkiego, Dariusza Majchrzaka, Łukasza Węgrzynowskiego. Zestrojeni w wielogłosowy chór, nakręceni po granice histerii, samą zwielokrotnioną ekspansją młodości nadają moc opowieści o bólu zdradzonego uczucia, poniżeniu więzienną opresją, szatańskim kuszeniem pychą, kosztach buntu przeciw światu.

Reżyser nie boi się elementów jawnie anachronicznych: kliszy ludowych wyklinań („Nie znałeś litości panie”), szopkowości skrzeczących diabłów, podniosłych aniołów, konwersacyjnej francuszczyzny senatora, pioruna zabijającego łotra. Maksymalnie odpatetycznia i odmistycznia widowisko. Z lamentu pani Rollison, majaczeń o „wyniesieniu w niebo trzecie” i wieszczeń księdza Piotra zostawia tyle, ile konieczne. Za to dawną modą inkrustuje scenariusz fragmentami pomijanymi, z „Ustępu”, z wariantów skreślonych. Z wiarą, że ktoś to z widowni doceni.

Jeśli nawet ta wiara wobec legnickiej publiczności zda się na wyrost – cóż stąd? Spektakl jest wartki, dynamiczny, bogaty. Można zeń wyczytać wywoływanie duchów na cmentarzu jako bliskie dzisiejszej kulturze popularnej. Można „ojców dzieje”, ujmujące dyskrecją i powściągliwością. A można też – stoicko gorzkie rozliczenie z idealizmem młodości. Bo rzecz kończy się jak u Mickiewicza: „każdy w swoją stronę”. Rozpalonych młodych buntowników anioły taszczą do nieba. Stary Konrad idzie do piekła. Bez słowa. „Bo słuchajcie i zważcie siebie…”.

Ocena: pięć gwiazdek ("na piątkę") w sześciostopniowej skali (sześć: "mistrzostwo").

(Jacek Sieradzki, „Każdy w swoją drogę”, Przekrój, 24.05.2007)