Drugiego dnia gdyńskiego "R@portu" (czwartek 17 maja) wytrwali teatromani mogli zobaczyć aż sześć propozycji festiwalowych: trzy spektakle Teatru TV i tyle samo przedstawień konkursowych w teatrze żywego planu. Tym samym można było sprawdzić swoją kondycję festiwalowego długodystansowca - pisze autor Dziennika Teatralnego. Teatr Modrzejewskiej z Legnicy pokazał "Osobistego Jezusa" Przemysława Wojcieszka. Z powodzeniem...

Konkurs dotyczy co prawda dramatu, czyli tekstu, na którego kanwie powstaje spektakl, jednakże nie sposób całkowicie odseparować słowo pisane od efektu końcowego. Tym samym oceniając walory dramaturgii niejednokrotnie można wpaść w pułapkę atrakcyjności inscenizacji czy reżyserskiej przemyślności.

Okazuje się, że po nowy dramat sięgają zazwyczaj młodzi reżyserzy - często rówieśnicy samych autorów. Poniekąd jest to oczywiste ze względu na swego rodzaju łączność "pokoleniową", czy też pełne rozumienie idei i estetyk obopólnych dla reżysera i dramaturga. Stąd pojawiające się zjawisko tzw. "tandemów" np. Demirski / Zadara, Frąckowiak / Rubin, czy Demirski/ Strzępka. Osobnym zjawiskiem jest też tandem jednoosobowy, czyli autor i realizator w jednym tj.: Villqist, Wojcieszek i ostatnio Kowalewski (ubiegłoroczny laureat za sztukę "MissHIV").

Zastanawiać może tylko fakt, dlaczego po tę młodą twórczość nie sięgają starsi artyści. Bo jest niedojrzała? Czy może oni sami za starzy, żeby ją zrozumieć? A może nie przedstawia ona (dla nich) głębszych treści, wartości? Pozostawmy tę kwestię do rozstrzygnięcia oglądającym spektakle.

Jeżeli jednego dnia widzi się trzy sztuki pod rząd, to niestety nie sposób nie porównywać ich ze sobą. I rzeczywiście tego, co je łączy, wydaje się być więcej, niźli tego, co je dzieli. Są to przede wszystkim: umowna przestrzeń, język z ulicy (wyjątkiem może być "Matka cierpiąca", w której postaci wygłaszają kwestie będące zlepkiem frazesów, andronów, czy pustych pseudofilozoficznych haseł), uwikłany w codzienność bohater, stałe motywy (religijne i rodzinne), a także stosunek do ukazywanej rzeczywistości.

Zarówno "Matka cierpiąca" T. Karczmarka w reż. E. Pietrowiak z Laboratorium Dramatu ("wylęgarni" młodej dramaturgii), jak i autorski "Osobisty Jezus" P. Wojcieszka z teatru legnickiego i "Bomba" M. Kowalewskiego, wyprodukowana przez prywatną warszawską firmę ATA - INT LTD - umiejscowione są w bardzo prostej, ubogiej, oszczędnej w środkach i niemal metaforycznej przestrzeni. "Matka cierpiąca" rozgrywa się w typowym mieszkaniu w kilkupiętrowym bloku. Scenograf i reżyser w jednym - E. Pietrowiak, małe M3 zaznaczyła stalową ramą, otoczoną drzwiami do poszczególnych pomieszczeń i czarnymi kotarami. Wewnątrz umieściła kilka podstawowych sprzętów tj.: rozkładana wersalka (pamiętająca PRL), stół, krzesła, fotel i radio, które utrzymuje bohaterów - typową polską rodzinę (podobną do tej z serialu "Świat wg Kiepskich") w kontakcie ze światem zewnętrznym. Wszystko to (włącznie z oknem - z czasem zaklejonym gazetą) sugeruje, że postaci uwięzione są w klatce, w przestrzeni zamkniętej, efemerycznej, z której chyba nie ma wyjścia, ani ucieczki, bo żaden z bohaterów z niej nie korzysta. Do końca niewiadomo, czy wszystko nie rozgrywa się czasem w chorym umyśle tytułowej Matki - mistrzowsko zgranej przez M. Maj. Wykreowana przez aktorkę postać przypomina nie tyko Matkę Courage, ale przede wszystkim Witkacowską Matkę - szczególnie w scenach z synem.

Z kolei "Osobisty Jezus" jakby w ogóle nie miał scenografii. Zamysł scenograficzny (M. Bulanda) został ograniczony do zaznaczenia przestrzeni deskami na podłodze, wiszącą nad nimi lampą oraz widownią siedzącą wokół, jak na ringu. Kilka scen walk między bohaterami dookreśla tę koncepcję. Bardzo zresztą udaną i trafioną. Zredukowanie rekwizytu i mebli (gra tylko jeden stół, kilka krzeseł i taboret) spowodowało, że sztuka ta stała się niezwykle kameralna i subtelna, mimo wulgaryzmów, jakich nadużywają bohaterowie Wojcieszka. Reżyser ten wreszcie odnalazł w sobie ton "teatralności" (nastrojowość uzyskana poprzez światło, paleta intencji: od scen wesołych po tragiczne, klamra, pogłębiony psychologizm postaci, itp.). Dzięki temu Wojcieszek - znany dotąd z pokazywania zarówno w swoich filmach, jak i spektaklach - obyczajowych i dość tendencyjnych historii o ludziach z prowincji i Polski klasy C, tutaj wyszedł poza tę manierę.

Natomiast "Bomba", która prezentowana była w magazynach poportowych, grana była praktycznie przy dwóch czarnych pudłach złączonych ze sobą (w finale robiących za trumny), nad którymi wisiała żarówka - jedna z bohaterek dramatu. Były też ekrany i schody prowadzące "gdzieś" na górę, sugerujące lepszy (amerykański a może szwajcarski?) świat. Kowalewski powinien jednak wiedzieć, że muliplikowanie, używanie kamer i ekranów w teatrze już się przejadło. Żonglerka motywami i płycizna postaci również nie wyszły na dobre temu - dotąd najsłabszemu spektaklowi.

Bohaterowie pokazywani przez wszystkich trzech autorów są przedstawicielami szeroko rozumianej prowincji. U Wojcieszka cierpią oni na chorobę nieustannej chęci wyjeżdżania i skazani na ciągłe powroty do ojcowizny i "piaskownicy". U Kaczmarka są zamknięci na prowincji własnego lokum, a u Kowalewskiego są to bezrobotni, którzy stracili zajęcie wraz z likwidacją lokalnej fabryki.

Notabene prowincję niestety czuć było również wśród gdyńskiej publiczności, gdy tłumnie przybyła i nagrodziła owacją komercyjny, "gwiazdorski" spektakl "Bomba", w którym podziwiać można było śmietankę aktorską rodzimych seriali (Zielińska, Wróbewski, Seweryn, Żukowski, Mucha). No cóż. Tylko tyle wystarczy, żeby zadowolić niektóre gusta.

Zaś gwiazdami tego wieczoru niewątpliwie byli aktorzy z Legnicy: P. Bluszcz i W. Cichy (obecnie Teatr Polski Wrocław). Ich kreacje brawurowo przełamują mit Polaka - "buraka", ukazują wewnętrzne cierpienie i dobro, mimo pozorów zewnętrznej oschłości i płytkości. Bohater Bluszcza - Rysio tkwi w oczekiwaniu na przybycie Jezusa, na jakiś znak, odmianę losu. Wierzy, że któregoś dnia się to stanie i spełnią się jego nadzieje. Już ta wiara zbawia go, pomimo zła, którego się dopuścił.

Reasumując: młody polski dramat się rodzi, rozwija, próbuje chodzić o własnych siłach. Nie raz kończy się to upadkiem i płaczem (patrz głośna acz przekombinowana "Bomba"). Ale pojawia się też nadzieja, że pewni autorzy rozwiną swoje formuły i będą wykraczać poza nie, tworząc coraz to lepsze teksty. Czekamy na nie.

(mr, "Raport z "R@portu"", Dziennik Teatralny, 18 maja 2007)