Zielonogórskie „Zabijanie Gomułki" w reżyserii Jacka Głomba, czyli adaptacja powieści „Tysiąc spokojnych miast", to najlepsze ucieleśnienie prozy Jerzego Pilcha w polskim teatrze, a odtwórca roli Pana Trąby Zbigniew Waleryś tworzy jedną z najciekawszych pijackich kreacji polskiego teatru. Fenomenalna rola - pisze teatralny recenzent Dziennika.


Po klapach scenicznych wersji „Innych rozkoszy" Rudolfa Zioły i „Pod mocnym aniołem" Rafała Sabary prawie zwątpiłem, że pokrętną frazę felietonisty „Dziennika" da się w ogóle przełożyć na język teatru. Nadzieję przywróciły mi oczywiście „Narty Ojca Świętego", ale z przerażeniem obserwowałem nieporadność innych adaptatorów.

Tymczasem Jacek Głomb i jego dramaturg Robert Urbański udowodnili, że można napisać Pilcha Pilchem. Zmienić jego powieść w dopieszczony i dopięty na ostatni guzik dramat. Głomb założył po prostu, że jedyna droga wiedzie przez bohaterów i ich język. Dał się ponieść żywiołowi gawędy, intelektualnej spekulacji, obyczajowych fanfaronad. W jego spektaklu najpierw mamy ucieleśnienie zapachów, kolorów, wspomnień, twarzy, ubrań i rzeczy ze starego domu z Wisły („Zabijanie Gomułki" jest grane w zdegradowanej przestrzeni starego magazynu).

Pilchowe kreacje zostają wbite w ciało, konkret, miejsce. A potem po prostu Pan Trąba wstaje z ławy, wdziewa gumiaki i zaczyna gadać. Z jego pomocą Głomb pokazuje tworzenie mitu. Narodziny rodzinnej legendy o tym, jak przyjaciel domu, arcypieczeniarz Pan Trąba, mały Jerzyk i jego ojciec Naczelnik wyruszyli z Wisły do Warszawy, żeby zabić towarzysza Gomułkę w pamiętnym roku 1963. To nie jest relacja z hipotetycznego zamachu, ale zmyślenie o podróży inicjacyjnej, lekcja zagadywania codzienności, kreacja polskiego Macondo, które śmieje się z siebie, zamiast nad sobą zapłakać.

To przedstawienie ma w sobie ciepło, jakie czasem wyłazi z albumów ze starymi fotografiami. Jest pełne dobroduszności w patrzeniu na bohaterów, dla których wódka jest tak samo ważna jak psalm. Świat Pilcha przeczytanego przez Głomba zamieszkują ludzie dobrzy, choć ze względu na swą absolutną dobroć nieco paranoiczni. Wielcy w swych nałogach, śmiesznostkach i rojeniach, niby lutersko twardo stąpający po ziemi a łaknący baśni o sobie. I potrafiący własną małość przekuć w homerycki brąz.

Centrum tego świata jest oczywiście Pan Trąba, czyli Pilchowy luterski Zagłoba, kuzyn gogolowskiego Chlestakowa, Odyseusz ziołowej nalewki. Grający go Zbigniew Waleryś z miejsca rozkochuje w sobie widza, który próbuje nadążyć za meandrami jego myśli, piekielną logiką wizji czy nawet „przepastną dialektyką (jego trąbiastego) patriotyzmu". Waleryś tworzy jedną z najciekawszych pijackich kreacji polskiego teatru. Człowieka upijającego się swoimi fantastycznymi wizjami bardziej niż wódką. Pijaka, który od wódki trzeźwieje. Aktor monologuje na granicy odpowiedzialności za wypowiedziane słowa. Ma się wrażenie, że sam siebie zagada na śmierć, że słowa porwą i zaniosą go w jakiś absolutnie niedramatyczny odmęt. Fenomenalna rola.

Dawno żaden spektakl nie wywołał u mnie tyle bezinteresownej radości. Z otwartą gębą patrzyłem, jak bohaterowie żonglują sentencjami, pojedynkują się intelektualnie. Są tak bezczelnie wymyśleni, że aż bezgranicznie prawdziwi. Widać, jak dobrze czują się zielonogórscy aktorzy w tym świecie, jak zamazują się w spektaklu ich niedostatki techniczne, jak wyrównuje się poziom gry. A zdania Pilcha wreszcie oddychają, śmieszą i zaskakują. „Nie dla smaku piję, ale dla wzmożenia egzystencji" - ogłasza światu Pan Trąba, a my za jego przyjacielem kiwamy głową z uznaniem: „Dobra fraza i nagrody godna!".

W finale spektaklu Jerzyk ogląda bełt do chińskiej kuszy w wigilijną noc, schodzą się znajome lutry, katolicy i komuniści. Wszyscy śpiewają protestancki psalm. Strzała leży gdzieś z boku. Nie wystrzelili jej w tyrana. Nie wiadomo, czy w ogóle byli w Warszawie, czy czatowali wieczorem przed mieszkaniem towarzysza Gomułki. Strzała jest dowodem na prawdziwość tej opowieści, a jednocześnie bezwzględnie jej zaprzecza. Śpiew cichnie, Jerzyk zdmuchuje świecę. Wyrwany z niebytu na dwie teatralne godziny świat cudaków z Wisły nie znika, ale przyczaja się w pamięci.

(Łukasz Drewniak, "Oto jest polskie Macondo", Dziennik - Kultura TV, 11.05.2007)