Przemysław Wojcieszek, autor i reżyser sztuki Made in Poland, która zwyciężyła pierwszą edycję R@Portu, w tym roku przywiezie do Gdyni aż dwa swoje spektakle: Osobistego Jezusa według własnego scenariusza oraz inscenizację debiutanckiej sztuki Doroty Masłowskiej Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku. Przed festiwalowym pokazami warto więc zastanowić się nad specyfiką jego artystycznych działań, nad poruszanymi przez niego tematami, nad jego „sposobem na teatr” - zachęca Jan Czapliński.

Od teatralnego debiutu Przemysława Wojcieszka (rocznik 1974) nie minęły jeszcze trzy lata, a zdążył on wyreżyserować już sześć sztuk: Made in Poland i Osobistego Jezusa w Legnicy, , Cokolwiek się zdarzy, kocham cię i Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku w TR Warszawa, Darkroom w Teatrze Polonia Krystyny Jandy – i całkiem niedawno na scenie wałbrzyskiej – Ja jestem zmartwychwstaniem. Jeśli dodać do tego zrealizowane równolegle dwa filmy, W dół kolorowym wzgórzem (2004) i Doskonałe popołudnie (2005), wcześniej zaś - Zabij ich wszystkich (1999) i Głośniej od bomb (2000) ), jak również fakt, że Wojcieszek pracuje niemal wyłącznie na tekstach napisanych przez samego siebie (wyjątkiem, obok sztuki Masłowskiej, jest Darkroom – scenariusz na podstawie powieści Rujany Jeger), można bez specjalnej przesady stwierdzić, że należy on do najbardziej pracowitych postaci polskiej kultury.

Pracowici trzydziestoletni

Może zresztą pracowitość to cecha „trzydziestolatków” w polskim teatrze. Maja Kleczewska przez ostatnie trzy lata zdążyła zrobić również sześć spektakli, a rekordzista Jan Klata – nawet dziewięć. Są młodzi, mają sporo do powiedzenia, opowiadają swoje historie z odwagą i bez kompleksów, nie szczędzą sił i energii, realizując spektakle na rubieżach teatralnej Polski – wszystko to przeradza się w imponującą liczbę artystycznych dokonań. Nie zawsze nadąża za tym jakość, gubiona często gdzieś w natłoku pracy, w narzuconym sobie tempie. Ale przecież mają swoją publiczność, gotową pojechać za nimi do Kalisza, Opola, Legnicy czy Wałbrzycha.

Jednak Wojcieszek nie wydaje mi się tak „modny” jak dwójka jego starszych o rok kolegów. Jego medialny wizerunek jest nieco słabszy, nie doczekał się jeszcze – w przeciwieństwie do Kleczewskiej i Klaty – swojego numeru „Notatnika Teatralnego”, nie jest postacią tak silnie obecną w powszechnej świadomości teatralnych odbiorców. Znamy go świetnie jako reżysera Made in Poland (pierwsza i zdecydowanie najbardziej dotychczas doceniona sztuka, nagrodzona m.in. Laurem Konrada na katowickich „Interpretacjach” i główną nagrodą gdyńskiego R@Portu), twórcę paru filmów – niekoniecznie znanych szerszej publiczności – za które otrzymał Paszport „Polityki” (nota bene, w roku bieżącym w kategorii teatru do Paszportu „Polityki” nominowana była cała trójka, wygrała jednak Kleczewska). Reszta dokonań Wojcieszka nie przebiła się jednak, lub przebiła się niewystarczająco wyraźnie, do „promowanej” sfery powszechnego zainteresowania…

W Polsce, czyli gdzie?

W jednym z wywiadów Wojcieszek zgodził się, że właściwie wszystkie jego sztuki mogłyby nazywać się Made in Poland. Bo przecież temat polskości jest w jego twórczości wszechobecny, jest głównym – jeśli nie jedynym (niech nie brzmi to krzywdząco) – przedmiotem zainteresowania artysty, stanowi podstawę i punkt wyjścia dla jego rozważań. Reżyser wyraża tym samym chęć uczestnictwa w dokonujących się w kraju zmianach, po drugie – potrzebę rozwarstwienia problemu, potrzebę zadawania sobie tego samego pytania na możliwie wiele sposobów. Można chyba powiedzieć, że każdy kolejny spektakl Wojcieszka jest wariacją na ten sam temat – współczesnej Polski, wielokrotnej bohaterki jego przedstawień, opisywanej nie tylko z perspektywy mentalności czy stanu społecznej świadomości, ale też przestrzeni akcji. Blokowisko w Made in Poland, miejsce „kulawej” rewolucji lokalnego anarchisty Bogusia, jest polskie w oczywisty sposób.

Oglądając Cokolwiek się zdarzy…, bardzo szybko orientujemy się, że smażalnia kurczaków, ironicznie obrazująca dziki kapitalizm, nie może być nigdzie indziej jak w Polsce – pracujące w niej lesbijki, Sugar i Magda, zbyt boleśnie muszą konfrontować się z homofobicznym światem na zewnątrz, zbyt wyraźnie muszą marzyć o tolerancyjnych stolicach europejskich, Berlinie i Pradze. W Darkroom sytuacja młodych emigrantów z Bałkanów została przepisana na sytuację młodych Polaków wstępujących w dorosłe życie. „Tu”, do kraju ojca Rydzyka, przenoszą nas szybkie, proste, „hasłowe” sposoby obrazowania rzeczywistości – wystarczy usłyszeć „moher”, „Radio Maryja” czy „Toruń”.

W Osobistym Jezusie historię gwałtownego, rozpaczliwego poszukiwania wiary, przeplataną romantyczną historią rywalizacji o kobietę, Wojcieszek – odwołując się do swojego filmu W dół kolorowym wzgórzem – umieścił w małych mieścinach Dolnego Śląska, czyniąc z polskiej prowincji kolejną bohaterkę spektaklu. Dwoje biednych Rumunów… dzieje się gdzieś między Warszawą a Elblągiem – Dżina i Parcha „zabłądzili w Polsce” po nocnej imprezie, na narkotykowym zjeździe próbują dotrzeć z powrotem do stolicy.
 
Teatr słowa i emocji

Teatr Wojcieszka jest bardzo prosty, prawie ubogi. Tego reżysera nie interesuje tworzenie teatralnej rzeczywistości na poziomie scenografii, dlatego przerzuca prawie całą odpowiedzialność za spektakl na słowo i grających niezwykle emocjonalnie aktorów. I może to częściowa odpowiedź na sformułowane wyżej pytanie o przyczyny medialnej przewagi Kleczewskiej czy Klaty nad Wojcieszkiem – teatr słowa nie jest dziś, jak się zdaje, formą szczególnie atrakcyjną. A walkę o „atrakcyjność” sztuki Wojcieszek przegrywa już na wstępie – pisząc dramat, który później wystawia, ma przecież jako autor przekonanie o wystarczalności i autonomiczności zawartych w nim sensów.

Z drugiej strony, ten inscenizacyjny minimalizm pozwala chociażby na „żonglerkę” statusem przestrzeni – podłoga z desek w Osobistym Jezusie może być domem, ale chwilę później, dzięki kilku rekwizytom, staje się już kościołem. Prawie pusta scena w Dwoje biednych Rumunów… bywa przydrożną knajpą, domem na pustkowiu, szosą. By stworzyć cały świat dramatu, wystarczy go „wypowiedzieć”. Ze spektaklu na spektakl młody artysta nauczył się robić z tego swój podstawowy atut – prostotą narracji, oszczędnością w „dekorowaniu” sceny, skupieniem na grze aktorskiej nadał swojemu teatrowi charakterystycznych, rozpoznawalnych cech. Teatrowi, który nie ma być atrakcyjny jako dzieło sztuki, lecz przede wszystkim jako nośnik komunikatu.

Tematy polskie

Powracam do tematu polskości w spektaklach Wojcieszka – polskości jako zbioru tematów, problemów, które młodego, wrażliwego, myślącego człowieka dotyczą i bolą – religii, władzy, tożsamości. O możliwość odnalezienia się młodego pokolenia w nowej polskiej rzeczywistości pytał już w Made in Poland. Z wytatuowanym na czole „fuck off” Boguś rozpoczyna lokalną rewolucję. Szybko ją jednak przegrywa, bo anarchią nikt nie jest zainteresowany. Dla przekucia buntu w kreatywne doświadczenie potrzebowałby drogowskazu, ale za jedynych mentorów mogą mu służyć były komunista, „lokalny” ksiądz i… Krzysztof Krawczyk. Chwilowe spełnienie Boguś znajduje w miłości. Na szczęście heteroseksualnej – bo już dzięki bohaterkom następnego spektaklu, Cokolwiek się zdarzy…, reżyser rozpoczyna dyskusję o problemie homoseksualizmu. Czy też raczej: o problemie homofobii, bo to o niej mówi przecież Wojcieszek, konfrontując miłość dwóch dziewczyn z oczekiwaniami otoczenia. W publicystycznym niemalże Darkroomie paleta „barw polskości” zostaje poszerzona – to historia dwóch par, homo- i heteroseksualnej, oraz dziadka Stanisława, wykreowanego na podstarzałego PRL-owskiego playboya, cynicznego słuchacza Radia Maryja, którego „bogobojna aura” pozwala mu ciągle przebywać wśród kobiet. Lekko potraktowany temat kryzysu męskości pozwala zahaczyć również o sprawy religii i wiary, w jej specyficznym, polsko-katolickim, nie – chrześcijańskim wariancie. Wiary bardzo normatywnej (zwłaszcza w zestawieniu z gejami, burzącymi wyobrażenia o tzw. obyczajowości), a jednocześnie łatwej, hipokratycznej.

Poważniej i głębiej Wojcieszek opowiada o poszukiwaniu wiary w Osobistym Jezusie. Rysiek po wyjściu z więzienia chciałby odnaleźć dawne punkty odniesienia: rodzinę, miłość, dom. Ale rzeczywistość, w której musi się na powrót odnaleźć, wymaga czegoś dokładnie odwrotnego. Pierwsze słowa spektaklu: „A Jezus mu rzekł: przejrzyj, wiara twoja cię uzdrowiła” brzmią jak gorzkie motto. W Dwoje biednych Rumunów… Wojcieszek – naginając nieco anarchizującą rzeczywistość wykreowaną przez Masłowską do ram swojego teatru – zderza zgrabnie dwie sytuacje: „życiowego apartu”, błąkania się po nieokreślonych terenach w Polsce, będącego jednocześnie dla bohaterów, Dżiny i Parchy, okazją do zdefiniowania siebie wobec życia, które wiodą na co dzień. Okazuje się ono tak samo puste, tak samo powierzchowne i „przebrane” jak sytuacja, w której znaleźli się po nocnej zabawie.

I tak już trzy lata opowiada Wojcieszek o „swoim kraju”. Jego teatr bywa dosyć smutnym komentarzem sytuacyjnym, jak stało się to z premierą Cokolwiek się zdarzy…, która odbyła się dzień po październikowych wyborach prezydenckich. Zbieg okoliczności tylko podkreślił aktualność i wagę tego teatru. Tym bardziej wydaje się, że Wojcieszek powinien „opowiadać” dalej – uprawiana przez niego ciągła problematyzacja rzeczywistości, uporczywe nawoływanie do zmian poprzez multiplikowanie pytania „Co, k…a, z tą Polską?”, umiejętność dyskutowania o palących sprawach bez popadania w dydaktykę i moralizatorstwo, choć ze szczyptą sentymentalizmu – to wszystko jest dziś w teatrze potrzebne. W teatrze, który pewnie nie zostanie zapamiętany jako wybitny, ale być może przyczyni się do delikatnych przesunięć i transakcentacji w naszych codziennych rozmowach. Tylko i aż tyle.
 
(Jan Czapliński, "Co z tą Polską? Teatr „made in Wojcieszek”, Teatr dla Was, 10.05.2007)

Tekst pochodzi z pierwszego numer festiwalowej edycji gazety teatralnej "Fora", która codziennie towarzyszyć będzie II Festiwalowi Polskich Sztuk Współczesnych R@Port w Gdyni. Gazetę redagują studenci teatrologii Uniwersytetu Gdańskiego.