Drukuj
Czterdzieści wielkoformatowych fotografii prasowych Grzegorza „Bizona” Spały wybranych przez carycę legnickiego „Satyrykonu” Elżbietę Pietraszko składa się na wystawę, którą od dziś (2 lutego) oglądać można w hallu legnickiego teatru. Sponsorem ekspozycji jest KGHM Polska Miedź S.A. Koncertowy wernisaż i spotkanie z autorem planowane są na poniedziałek 19 lutego.


Było to na początku lat 90-tych, gdy redakcję „Gazety Legnickiej” (łza w oku się kręci, mało kto pamięta, ale była w Legnicy codziennie wydawana gazeta, siermiężna, ale własna…) odwiedzałem towarzysko, bo tworzący ją zespół nie stronił od zabawy, także w trakcie codziennej pracy. Wtedy właśnie poznałem Bizona. Praca, którą wykonywał nie miała z fotografią nic wspólnego, przynajmniej na początku. Szybko jednak fotoreporterzy pracujący dla gazety skłócili się z jej szefami (jak zwykle poszło o pieniądze) i ich miejsce zajął jedyny w zespole posiadacz sporej ilości wolnego czasu i niezawodnego radzieckiego zenitha. Tak zaczęła się, trwająca do dzisiaj, przygoda Bizona z zawodem prasowego fotoreportera.

Po kilkunastu latach Bizonowi przybyło zmarszczek na twarzy, ale jedno się nie zmieniło. Bizon pozostał fotograficznym naturszczykiem, w tym jednak szlachetnym sensie, jakim był w polskim kinie Jan Himilsbach. Wydaje się, że pomimo kilkunastoletniego już doświadczenia, nadal obce są mu zasady kompozycji, a podczas robienia zdjęć kieruje się głównie intuicją. W fotografii reporterskiej zdarza się, że osiągane wówczas efekty bywają zaskakująco dobre. Z Himilsbachem łączy zresztą Bizona więcej, o czym najlepiej wiedzą jego nad wyraz liczni kompani. Także… rejs, ale nie ten z kultowego filmu Marka Piwowskiego, ale jak najbardziej autentyczny. I to nie jeden, bo Bizon jest zapalonym żeglarzem (i kucharzem w czasie wielodniowych pełnomorskich wypraw).

Zestaw 40 zdjęć (na urodzinowe 40-lecie) wybranych na wystawę bezspornie dowodzi dwóch rzeczy. Pierwszą jest bałaganiarstwo autora, który – jak niewiarygodnie by to brzmiało - nadal nie dorobił się prywatnego i uporządkowanego archiwum. Stąd spora przypadkowość wyboru, wiele świetnych zdjęć (takich chociażby jak prezentowane na wystawie fantastycznie dynamiczne fotki z zawodów motocrossowych) z pewnością czeka jeszcze na odkrycie, zagubione wśród tysięcy innych.

Druga refleksja jest bardziej pesymistyczna. Okazuje się, że to co najciekawsze w prezentowanym na wystawie reporterskim portfolio Bizona, to zdjęcia, które nigdy nie były publikowane, a można nawet sądzić, że wręcz odrzucone przez redakcyjnych fotoedytorów (choć poprawniej byłoby stwierdzić – przez pozbawione kwalifikacji osoby, które fotografie traktują wyłącznie jako wypełniacz stron gazetowych, bądź jedynie jako dosłowną ilustrację tekstu). O tym, że problem istnieje przekonać się bardzo łatwo. Wystarczy obejrzeć. Na gazetowych łamach zwycięsko i beznadziejnie dominują tzw. muratory, upozowane portrety i… przypadek. Fotografie dzień w dzień, tydzień w tydzień, niemal identyczne, pozbawione jakiegokolwiek indywidualnego piętna. Zabójczo nudne.

Życie fotoreportera prasowego na prowincji nie należy do łatwych. Przecież zdjęcia może robić każdy, nawet zwykłą komórką - dowodzą w redakcjach. Skutki tego myślenia są potworne. Niestety, wydają się nieodwracalne. Ostatecznie już Kopernik dowodził, że gorszy (fałszowany) pieniądz wyprze w końcu z obiegu ten szlachetniejszy. Fotografia reporterska tylko dla hobbystów? Oby nie…

Grzegorz Żurawiński