Drukuj
„Genialne”, „pierwszorzędne” – tak teatralni krytycy oceniają najnowszą realizację Waldemara Krzystka. I to jeszcze przed jej dzisiejszą telewizyjną premierą! W poniedziałkowym Teatrze Telewizji warto obejrzeć dziś (11 grudnia) sztukę Wojciecha Tomczyka "Norymberga". Opowiada ona o oficerze kontrwywiadu PRL Stefanie Kołodzieju, który pod koniec życia chce odpokutować swoje zbrodnie. Chce, czy nadal gra rolę swojego życia…?

„Gdy rok temu Agnieszka Glińska realizowała w Teatrze Narodowym "Norymbergę" Wojciecha Tomczyka - nie szczędzono zachwytów. W zatrzęsieniu polskich sztuk współczesnych pojawił się tekst mówiący coś istotnego o świecie, w którym wciąż straszą upiory przeszłości.
Dziś, gdy trwa rozliczanie tej przeszłości, festiwal oskarżeń zamieniający się w typowo polską groteskę - "Norymberga" jest jednym z niewielu poważnych głosów w tej dyskusji.

Sztuka Tomczyka nie jest jednak tekstem doskonałym. Sam pomysł pozostaje na granicy prawdopodobieństwa: ubek, automat do niszczenia ludzi, istota bez krzty sumienia, kanalia - nagle przeżywa objawienie, coś w rodzaju wiadomego wypadku, który w drodze do Damaszku z Szawła uczynił Pawła. Znamy trochę historię naszego kraju, znana jest już dość dobrze ubecka mentalność, która przypomina znany aforyzm Leca: "Sumienie miał czyste - rzadko używane". Trudno więc spodziewać się, by ubol Kołodziej nagle żądał dla siebie Norymbergi, sądu nad sobą i tym wszystkim, czemu wiernie służył całe parszywe życie. Sama ekspozycja tej sztuki szeleści gazetowym papierem, Tomczyk opowiada o rzeczach znanych od kilkunastu lat. Można sądzić, że gdyby ten tekst pojawił się na scenach 18 lat temu, w chwili gdy polski teatr gorączkowo rozliczał chylący się ku upadkowi komunizm, byłby swoistym katharsis.

Po "Norymbergę" warto jednak sięgać, co udowodnił Waldemar Krzystek jej telewizyjną realizacją. Zatuszował deklaratywność tego tekstu, wydobywając to, co u Tomczyka najciekawsze: psychologiczną komplikację. Ma się wrażenie, że młoda dziennikarka przybywająca do starego funkcjonariusza aparatu przemocy - odkrywająca z przerażeniem, że cała jej kariera mogła się spełnić tylko dzięki cichej pomocy tego potwora, który dla niepoznaki przybrał ludzkie kształty - jest muchą, która uświadomiła sobie, że od dawna tkwi w pajęczynie. Jest igraszką, ofiarą sił, którym nie jest się w stanie przeciwstawić.

Siłą telewizyjnej "Norymbergi" jest kameralność. Tu najważniejsze rzeczy rozgrywają się w spojrzeniach, niemal niedostrzegalnych grymasach. To, co najbardziej przerażające, mówi się tu półgłosem. Żadnej nietrafionej nuty, niemal wszystko filmowane w zbliżeniach. Krzystek i jego aktorzy wiedzą dobrze, że w teatrze najważniejszym rzeczom nie towarzyszy hałas. Służy im cisza, niedopowiedzenie.

Osiemdziesiąt minut dialogu dwojga ludzi uznano swego czasu za rzecz nie mogącą znaleźć się w telewizji. "Norymberga" pokazuje jak nieprawdziwe jest to przekonanie. Trójka wielkich polskich aktorów nie, pozwala choćby na chwilę odejść od ekranu. Wspaniała Dominika Ostałowska, niesłychanie oszczędnie grająca twarzą, ściszonym głosem. Rosnące przerażenie widać tylko w jej oczach, nieruchomo wpatrzonych w człowieka, który zniszczył jej dom”.

(Tomasz Mościcki, "Genialny teatr telewizji", Dziennik 11.12.2006)

**********************************************************************


„Do emerytowanego oficera kontrwywiadu wojskowego przychodzi młoda dziennikarka. Szykuje materiał o kimś innym, jej rozmówca go znał. Pułkownik ma wobec niej swoje plany. Chce spowiedzi życia i osądzenia za zbrodnie. Chce prywatnej Norymbergi, bo ma się za zbrodniarza. Hanka ma złożyć zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. W czasach dyskusji na temat kształtu lustracji nie brzmi to zachęcająco.

Polski teatr po roku 1989, a w ostatnim pięcioleciu szczególnie, najchętniej schowałby do szafy upiory przeszłości. Lekką ręką wyrzekłby się pamięci, bo to towar wybitnie niechodliwy. Po co znów mówić ludziom nieprzyjemne rzeczy? Zabrzmi banalnie, ale przypomnieć o tym warto, zwłaszcza na chwilę przed 13 grudnia. Polski teatr jako enklawa przynajmniej w części wolnych myśli i słów był kiedyś na wskroś polityczny. Stanowił terytorium aluzji - to było jego równorzędne do artystycznego założenie. A potem zajmował go tylko widok z okna.

Polityczna perspektywa ocalała w odniesieniu do zjawisk nowego ustroju. Co z tego, że dużą część społeczeństwa ukształtował komunistyczny reżim. Nikt prawie nie próbował określić następstw duchowej choroby, trawiącej umysły i serca, jak określał komunizm Krzysztof Kieślowski. Na tym tle dramaturgia Wojciecha Tomczyka jest już zjawiskiem osobnym. Nie interesują go tanie społeczne diagnozy. Prowadzi swą działalność dwutorowo. Pierwszy to praca dla telewizji i wyróżniające się fachową robotą seriale. Drugim jest teatr i na razie dwa dramaty - "Wampir" i "Norymberga" właśnie.

Chociaż jej akcja może się toczyć dziś, dla pisarza najważniejsza jest perspektywa historyczna. Punkt odniesienia to PRL. Wtedy w kontrwywiadzie wojskowym działał niejaki Stefan Kołodziej, wzorowy oficer, który dostępnymi tylko dla służb sposobami metodycznie wykańczał prawych ludzi. Wtedy milicja i władze na Śląsku próbowały złapać seryjnego mordercę kobiet. Ta historia stała się tematem "Wampira".

I wielokrotnie nagradzany "Wampir" i "Norymberga" sprawdzają się najpierw jako doskonały materiał dla sceny. Tomczyk potrafi opowiadać wciągająco, kreśli wyraziste charaktery, nie zapomina o tle. Dobrze wie, czym jest stopniowanie napięcia, dlatego na jego sztukach nie można się nudzić. W "Wampirze" od pierwszych chwil znaliśmy tożsamość zbrodniarza, a oglądało się go jak kryminał. Podobnie z "Norymbergą", zbudowaną przecież na jednym, dzielonym na trzy części, dialogu pary bohaterów.

Nie intrygi jednak są dla autora najważniejsze. Z opowieści Kołodzieja wyłania się obraz kraju skąpanego w brudzie i szarości, w której zaciera się tradycyjny podział na dobro i zło, podłość i przyzwoitość. Zostają jeszcze ludzie prawi, ale w magmie policyjnego państwa nie mają żadnej szansy. Jak ojciec Hanki wykończony przez Kołodzieja. W swojej istocie dramaty młodego polskiego pisarza stanowią oskarżenie systemu, zarażającego ludzi zarówno w makro-, jak i mikroskali. Makro jest w "Wampirze" siatka powiązań, każąca prowadzić śledztwo kryminalne pod dyktando centralnych władz. Ale nam bliższa jest jednak mikroskala. W niej widać, jak system niszczył ludzkie życia, łamał kariery, odbierał prawo do zwykłych godnych odruchów. Hanka przez lata nie wiedziała, że jest tylko marionetką, a wszystko, co brała za zły zbieg okoliczności albo łut szczęścia, było ukartowane. Potem wyrzeka się odwetu, bo chce, jak wielu, żyć dniem dzisiejszym. Ale z czasem zaczyna rozumieć. Nie zapomni i nie przebaczy.

"Norymberga" wyznacza dla polskiego teatru jeszcze jedną niewykorzystaną dotąd drogę. Rozliczenie z przeszłością nie musi oznaczać wysoko uniesionych sztandarów nużącej poprawności. Wystarczy opowiedzieć o ludziach, ich losach i uwikłaniach. Nie zamieniać się w sąd nad bohaterami ani ich nie rozgrzeszać. Paradoks w tym, że świetnie napisana "Norymberga" ze swą nienaganną konstrukcją mogłaby uchodzić za współczesną piece bien faite. To rzecz nie tylko dla znawców, lecz także zwykłych widzów.

Pierwszorzędne telewizyjne przedstawienie Waldemara Krzystka jest drugą realizacją "Norymbergi". Pierwszą przygotowała w kwietniu Agnieszka Glińska w Teatrze Narodowym. Grali Leon Charewicz i Monika Krzywkowska, w Teatrze TV oglądamy Janusza Gajosa i Dominikę Ostałowską. Ich duet jest chłodniejszy, bardziej zdystansowany, a cala rzecz przypomina konflikt racji z dyskretnie ukrywanymi emocjami. To właśnie jest najbardziej przejmujące. Jak spod słów i póz, spod ciemnej przeszłości wychodzi mimo wszystko człowiek. Złamany własną podłością, wszystkiego świadomy. Trzeba zobaczyć, jak to gra Janusz Gajos.

Dziedzictwo komunizmu odciśnięte w ranach na ludzkich sercach to dla teatru ważny temat. Nie liczę, że powstanie nowy "Portret", bo Mrożek łączył konkret z wielką metaforą. Nowe "Norymbergi" są potrzebne i możliwe”.

(Jacek Wakar, "Norymberga dla każdego", Dziennik 8.12.2006)

**********************************************************************


Opowieść o moim dobrym znajomym ubeku

z Waldemarem Krzystkiem rozmawiała Agnieszka Saracen (Dziennik):

AGNIESZKA SARACYN: Pana najnowszy spektakl "Norymberga" bardzo dobrze wpisuje się w rzeczywistość pozaliteracką - rzeczywistość, w której cały czas słyszymy o lustracji, rozliczeniu z przeszłością.
WALDEMAR KRZYSTEK: Wykorzystałem okazję, można powiedzieć wspaniały zbieg okoliczności. Po pierwsze, Wojciech Tomczyk w zeszłym roku napisał mądrą i ważną sztukę. Po drugie, w tym roku można było ją bez żadnych ograniczeń czy ingerencji zrealizować, nawet nie oglądając się na tzw. poprawność polityczną. W programie do przedstawienia napisałem, że w "Norymberdze" spotykam się ze swoim dawnym, dobrym znajomym, najstarszym z moich filmowych ubeków. W latach 50. z psychopatycznym uporem tropił on żołnierza AK w "Zawieszeniu" (1986). Potem pojawił się w "Ostatnim promie" (1989) i w "Zwolnionych z życia" (1992), gdzie ironicznie i złowieszczo śmiał się ze zwycięskiej "Solidarności", a jego radziecki kolega z "Balu błaznów" (1995) już wtedy bardzo dobrze wiedział, jak uratować socjalistyczną ojczyznę spod ruin walącego się socjalizmu. W "Norymberdze" mój ubek jest już emerytowanym, dobrze sytuowanym panem, w świetnej formie intelektualnej, posiadającym ciągle olbrzymi wpływ na naszą rzeczywistość.

Pułkownik Kołodziej (rewelacyjna kreacja Janusza Gajosa) potrafi nie tylko zręcznie manipulować swoją nową ofiarą - młodą dziennikarką Hanką (Dominika Ostałowska), ale również załatwić jej stypendium zagraniczne, o które ubiegają się tysiące początkujących dziennikarzy...
- Tak. Oni wciąż potrafią wiele, bo dużo wiedzą. O ludziach. Wiedzą o nich to, o czym my nie mamy pojęcia. I o co czasami aż strach pytać To, że teraz żyjemy w wolnej Polsce, zawdzięczamy ludziom, którzy dla wolności i prawdy pokonali strach o życie własne i najbliższych. I trzeba o tym pamiętać, a nie ze znudzeniem machać ręką na zbrodniarzy, bo "ileż można w kółko mówić o tych esbekach i kogo to dzisiaj obchodzi?" Obchodzi! Nie możemy odcinać się od historii, udawać, że już nie poznajemy na ulicy bohaterów, że nie odróżniamy ich od kanalii. Nie możemy dzisiaj grać komedii pomyłek, że zapomnieliśmy, że nie wiedzieliśmy, że sprawy się przedawniły, nie możemy - ponieważ cały czas jest obecna w naszym świecie tamta przeszłość, cały czas są wśród nas Kołodzieje.

Porozmawiajmy o głównym bohaterze. Jest to postać nad wyraz intrygująca. Uznany przez społeczeństwo za patriotę, wyznaje młodej dziennikarce popełnione przez siebie PRL-owskie zbrodnie. Namawia ją do złożenia donosu i wręcz nie może doczekać się kary, jaka ma na niego spaść. Jednak czy ta jego wielka chęć przyznania się do winy nie jest tylko jedną z wielu masek, które Kołodziej zakłada?
- Już tworząc ten spektakl, podejrzewaliśmy, że dla niektórych "spowiedź" pułkownika będzie stanowiła wyłącznie wyraz szczerego przyznania się do win. Ale nie możemy zapominać, że Kołodziej - komunistyczny agent, donosiciel i kanalia - jest świetnym manipulatorem i inteligentnym, gotowym na wszystko człowiekiem. W związku z tym ta chęć ekspiacji może być pozą i, jak pani powiedziała, maską, bo tak naprawdę to on się obawia, że za moment będzie miał procesy. Dlatego tę sprawę zamyka za pomocą domniemanej śmierci, bo jego zabójstwo również może być pozorowane. Nie mamy pewności, czy bohater nie wyjechał do Australii, do syna. Bardzo bym się cieszył, gdyby widzowie również w ten sposób interpretowali mój spektakl.

Dla mnie relacja żony pułkownika, która mówi o śmierci Kołodzieja na polowaniu, nie była wiarygodna. Patrząc na jego przeszłość, można dojść do wniosku, że przeżył swoją drugą śmierć (pierwsza nastąpiła w PRL-u, kiedy torturowany w więzieniu młody Kołodziej zgodził się na współpracę z wrogiem) i na wzór Mickiewiczowskiego "Umarł Gustaw, narodził się Konrad" - narodził się Kołodziej 3...
- Otóż to. Dawni anonimowi oprawcy znikają, wyparowują z ludzkiej pamięci, gdzieś się rozpłynęli, nie wiadomo, czy żyją. A potem pojawiają się w zupełnie nowym miejscu jako uroczy sąsiedzi, żyją wygodnie, mają wysokie emerytury, w obliczu prawa są nienaruszalni. Natomiast ich ofiary leżą w grobie lub schorowane wegetują w nędzy. I gdzie tu sprawiedliwość? Każda zbrodnia musi zostać ukarana. Ale już tak jest, że najbardziej odrażające są dla nas morderstwa popełnione na ludziach wspaniałych, bohaterskich, szlachetnych. Są to sprawy tak straszne, okrutne, cierpienia ludzi tak przejmujące zgrozą, że siedząc w fotelu w ciepłych kapciach, wielu ludzi odwraca się, nie chce wiedzieć, nie chce pamiętać. Jeśli nakryjemy głowę kocem i żeby sobie nie mącić zabawy, puścimy płazem te wszystkie zbrodnie, to łeb hydry odrośnie szybciej, niż nam się wydaje.

Ale czy to nie zbyt duży patos, że pułkownik żąda dla siebie wielkiego procesu norymberskiego?
- Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nie wiemy, czy Kołodziej mówi prawdę, to musimy jego prośbę potraktować z przymrużeniem oka. Taka Norymberga powinna się odbyć dla każdego, kto pozwalał na mniejsze lub większe zbrodnie. Oczywiście nie żądam zemsty, mówię tylko: "Zróbmy proces!". Zdaję sobie sprawę z tego, że ten spektakl może być dla wielu wstrząsem. "Norymberga" kwestionuje schematy i banały, odkrywa karty z naszej przeszłości i wystawia jej momentami okrutną ocenę. Ale opłaca się, bo odrzucenie i lekceważenie nauk historii pozwala co prawda przez chwilę czuć się beztrosko i bezpiecznie, ale tylko przez chwilę. Ignorancja, również ta historyczna, często uszczęśliwia, ale jednocześnie czyni z nas bezbronnych głupków.

***********************************************************************

Waldemar Krzystek
ur. w 1953 roku w Legnicy, ukończył I LO w Legnicy, absolwent polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego i wydziału reżyserii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
W swojej teatralnej i filmowej twórczości często powraca do wydarzeń z przeszłości rodzinnego miasta. Fabuła jego najbardziej znanego legnickiego filmu „W zawieszeniu” z Krystyną Jandą i Jerzym Radziwiłłowiczem, oparta jest na wydarzeniach pierwszych powojennych lat Legnicy, występuje także w filmie „Zwolnieni z życia”. Niepowtarzalną atmosferę „dzielnicy cudów”, czyli legnickiego Zakaczawia, utrwalił w prezentowanej w Teatrze Telewizji „Balladzie o Zakaczawiu”, ekranizacji najgłośniejszego spektaklu Teatru Modrzejewskiej. Obecnie planuje nakręcenie filmu fabularnego pod wszystko znaczącym dla legniczan tytułem „Mała Moskwa”.