- Nie chciałem do was mówić, bo nie warto. Tak jesteście zdeprawowani… – pokrzykiwał z legnickiej sceny teatralnej bohater sobotniej premiery. Aż dziwne, że po takim wyznaniu występ nagrodzono brawami. Oparty na biblijnym motywie „Jonasz” jest kolejną propozycją Sceny Inicjatyw Aktorskich Teatru Modrzejewskiej umożliwiającej członkom zespołu realizację własnych, pozaplanowych pomysłów dramaturgicznych. Wyreżyserowany przez Annę Wieczur-Bluszcz, kameralny monodram wykonywany jest przez Tadeusza Ratuszniaka – pomysłodawcę projektu.

Spektakl oparty na starotestamentalnej Księdze Jonasza opowiada historię proroka mimo woli, któremu nie w smak powierzona misja. W biblijnym przekazie ów sprawiedliwy, wyrwany przez Boga z wygodnej, stabilnej i bezpiecznej samotni, zostaje posłany do ludu Niniwy, by wieszczyć zagładę grzeszników i skłonić ich do nawrócenia.
Ta krótka przypowieść, która nie ma swojego zakończenia, obfituje w dramatyczne zwroty akcji, co w krnąbrnym proroku pozwala odnajdywać soczystą, niezwykle aktualną postać. I – jak się wydaje - właśnie owa uniwersalność jonaszowych rozterek najwyraźniej zainspirowała pomysłodawcę i wykonawcę spektaklu, by uwspółcześnić przekaz biblijny. I wykazać jego nieprzemijającą aktualność.

Legnicki „Jonasz” to jednak głównie, tak wielce charakterystyczne dla współczesnych teatralnych moralistów, wielkie materii pomieszanie: tak czasu, miejsca i stylistyki opowieści. W tym krótkim (ok. 50 min.), oszczędnie inscenizowanym (dywan, gramofon, płyta) przedstawieniu biblijne nazwy i motywy, mieszają się z polską muzyką lat 50-tych XX wieku, hollywoodzką slapstickową konwencją niemych komedii i współczesnym językiem publicystyki.

Mało tego! Jest tu trochę z Herberta („…współczesny Jonasz/idzie jak kamień w wodę/jeśli trafi na wieloryba/nie ma czasu westchnąć/uratowany/postępuje chytrzej/niż biblijny kolega/drugi raz nie podejmuje się/niebezpiecznej misji/zapuszcza brodę/i z daleka od morza/z daleka od Niniwy/pod fałszywym nazwiskiem/handluje bydłem i antykami…”), ale nade wszystko, mamy tu bohatera, który jako żywo przypomina „ześwirowanego” Adasia Miauczyńskiego, czyli - wykreowanej w serii filmów Marka Koterskiego – żałosnej karykatury polskiego inteligenta.
To właśnie on wydaje się być prawdziwym bohaterem legnickiego „Jonasza”, który - niczym Almanzor z wież Alpuhary - ucieczką w prywatność broni się przed napierającym zewsząd zalewem chamstwa, głupoty i prostactwa. Stłamszony przez rzeczywistość, zewsząd osaczony i zgorzkniały próbuje ocalić resztki swej inteligenckiej godności, podczas gdy wszyscy wokół - zadowolone z siebie prymitywy - pogardzają nim głęboko.

Dlaczego tak się dzieje? Twórcy legnickiego „Jonasza” podpowiadają, że problemy rodzi brak odwagi, by podjąć się zadania najtrudniejszego. By uwierzyć Bogu. I dlatego w swojej porażającej nieśmiałości i bezsilności Jonasz (tak jak Miauczyński) jest postacią tragiczną, a równocześnie - w swoim zacietrzewieniu - może już tylko śmieszyć. Jest zatem „i smieszno, i straszno” – jak mawiają Rosjanie.
- Umarł papież i co? Przez 10 dni świeczki paliliście! I co? I nic! Nic się nie zmieniło… - wrzeszczy na widzów Jonasz. – Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Dlatego nie chciałem tu przyjeżdżać – objaśnia nam, współczesnym Niniwitom, zasiadającym na teatralnych ławkach. Problem w tym, że ów prorok nie jest od nas ani lepszy, ani gorszy.


"Jonasz" opowiedziany jest językiem lekkim. Prorok, który wadzi się ze swoim Bogiem, wylewa żale podejmując próbę przechytrzenia Najwyższego, a w efekcie nieudanej - bo zakończonej w wielorybich wnętrznościach – ucieczki, ostatecznie godzi się z boską potęgą, ale czyni to koniunkturalnie, bez zrozumienia istoty zamiarów i zakresu miłosierdzia Stwórcy. Do końca pozostaje zatem postacią niedookreśloną.

Były w premierowym spektaklu momenty, które irytowały. Niezrozumiałe, wielominutowe oczekiwanie w ciszy na rozpoczęcie (- Chyba Jonasza połknął wieloryb i spektakl będzie odwołany – żartowano szeptem na widowni), jak i mało wyraziste zakończenie przedstawienia (- To już wszystko? – usłyszałem, zanim kilkanaście sekund (!) później zaczęły się, nieśmiałe zrazu, oklaski).
Na osłodę i w pamięci pozostanie pyszna scena z dywanem w roli wieloryba i piękne melodie - hity z czasów, gdy na stojąco pod stół wchodziłem. Pytani o ocenę spektaklu najmłodsi widzowie premiery byli lakoniczni. – Fajne, ale trochę za krótkie.

Grzegorz Żurawiński