Drukuj
Okrzyki, wielominutowe brawa, komplety na widowni i pozaplanowo zagrany spektakl. Do tego głośne echa w mediach i rekomendacje recenzentów. Czy można było oczekiwać więcej? Tak, to było bardzo udane tournee, a myślę nawet, że otworzyliśmy sobie kilka ważnych drzwi na przyszłość – tak trzytygodniową podróż artystyczną z „Otellem” po USA (Santa Barbara-Los Angeles-Chicago) podsumowuje reżyser spektaklu i dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy Jacek Głomb.

- Jedziemy podbić Amerykę. Z tymi słowami żegnałeś Legnicę tuż przed odlotem do Los Angeles. Udało się?
JG: To raczej Amerykanie znani są z tego, że podbijają świat. Także w dziedzinie kultury. Ale mówiąc poważnie, to była fantastyczna i bardzo udana podróż. Zrealizowaliśmy wszystkie zakładane cele wyjazdu, a nawet więcej. Najlepszym tego świadectwem był dodatkowy spektakl dla polonijnej młodzieży z tzw. szkół sobotnich, który zagraliśmy w Chicago. Dla mnie jeszcze ważniejsze jest to, że zagraliśmy bardzo dobre przedstawienia i to głównie (Santa Barbara i Los Angeles) dla amerykańskie widowni. A o to chodziło. Szczególne w tej mierze były występy w Los Angeles. Przecież na widowni było naprawdę wiele znaczących osobistości z branży: reżyserzy, aktorzy, krytycy, teatrolodzy, profesorowie szkół teatralnych. Uznanie i pochwały z ich strony były miłe i ważne.

- „Otella” graliście po polsku. Amerykanie wychowani na telewizyjnych soap-operach bardzo nie lubią, gdy nie rozumieją tekstu. Nie wychodzili zawiedzeni?
JG: To zaskakujące, ale spektakl był odbierany lepiej niż w Polsce! Jasne, że Amerykanom było trudniej, mimo że część tekstu podawaliśmy po angielsku, a wszystkich rozdawaliśmy opis spektaklu. Ale oni byli dzięki temu bardziej skupieni, wkładali w odbiór więcej wysiłku, byli niesamowicie skoncentrowani na sztuce. Spontaniczne okrzyki, tupanie i wielominutowe brawa najlepiej świadczyły, że nasz „Otello” podobał im się.

- Towarzyszył wam zespół muzyczny „Kormorany”. Jak amerykańscy widzowie, którzy muzyków z najwyższej półki mają na pęczki, reagowali na ich - graną na żywo – dźwiękową ilustrację spektaklu?
JG: Fantastycznie! Nie mam wątpliwości, że zespół mógłby tam zrobić błyskawiczną i niezależną od spektaklu karierę. Po każdym spektaklu pytano nas o płyty z ilustracją muzyczną do „Otella” w ich wykonaniu. Tym nas zaskoczyli. Wszystkie recenzje podkreślały znaczenie granej na żywo muzyki dla budowy klimatu przedstawienia. Zdaje się nawet, że „Kormorany” były namawiane do pozostania w USA, a co najmniej do kolejnego przyjazdu. Ale to ich wielki sekret, o którym mało wiem…

- Który z dziewięciu występów (Santa Barbara, Los Angeles, Chicago) najbardziej utkwił Ci w pamięci?

JG: Drugi spektakl w Los Angeles. Mieliśmy poważne problemy. Graliśmy w filii MOCA, czyli w drugim, po nowojorskim MOMA, najważniejszym muzeum sztuki współczesnej w USA. Miejscowe przepisy przeciwpożarowe i bezpieczeństwa są tak drakońsko rygorystyczne, że nie wolno było nam użyć dymów (mgła na morzu – red.) i wyciemnić sceny, czyli wygasić świateł awaryjnych. Szlag mnie trafił, bo pierwszy raz w życiu musiałem ustąpić i zagrać przedstawienie niezgodnie z założonym planem. Ale te kłopoty niezwykle zmobilizowały zespół i aktorzy zagrali swoje najlepsze przedstawienie. Może dlatego, że byli już po odwiedzinach w Hollywood i każdy miał w plecaku swojego Oscara, którego tam można po prostu kupić? A Oscar, nawet ze sklepu, zobowiązuje… Tak czy inaczej, po występach w LA poczułem, że otworzyliśmy sobie sporo drzwi i możliwości na przyszłość.

- Podobno na wasze występy licznie ściągali mieszkający w USA byli legniczanie dumni, że w mieście ich młodości jest taki sławny teatr...
JG: Faktycznie, kilka osób z widowni przyznało się nam do swoich legnickich korzeni. Byli to głównie ludzie pochodzenia żydowskiego z czasów niesławnej, bo wymuszonej emigracji lat 68-69 minionego wieku. M.in. bardzo znany w Kalifornii malarz i profesor uniwersytecki Arie A. Galles. Ale i tak najważniejsza była Joanna Klass, także była legniczanka szefująca tamtejszej organizacji artystów i wolnomyślicieli z Europy Środkowej i Wschodniej czyli ARDEN 2. To właśnie ona była producentką naszych spektakli w LA i zrobiła więcej niż można, by osiągnąć sukces. Gratulacje i podziękowania, które otrzymała świadczyły, że i jej i nam się udało.

- Amerykański profesjonalny teatr. Jest coś takiego, czy to tylko przystań dla adeptów i amatorów w drodze do kariery w filmie lub telewizji?
JG: Zdecydowanie to drugie. Teatr, choć to zajęcie szanowane przez elity uniwersyteckie i kulturalne, nawet nobilitujące jako przestrzeń sztuki wysokiej, niekomercyjnej, to jednak żyć się z tego nie da. Nasi amerykańscy przyjaciele byli zaskoczeni, że jesteśmy w pełni zawodową grupą teatralną, i że wystawianie przedstawień to podstawa naszego życia, także w sensie materialnym. Tam zdecydowana większość aktorów zarabia w inny sposób, np. pracując w barach, restauracjach, dyskotekach, wypożyczalniach filmów, itp.

- Byliście w Hollywood? Jak to wygląda z bliska?
JG: Moi aktorzy byli. Wstyd się przyznać, zabrakło mi czasu na taką wycieczkę. Jedno jednak wiem. Gdyby kawiarnia o takim wystroju i klimacie jak nasza legnicka teatralna Caffe Modjeska miała adres Sunset Boulevard LA (słynny Bulwar Zachodzącego Słońca z widokiem na Beverelly Hills – red.), to byłaby najlepszą i kultową kawiarnią artystyczną tego snobistycznego świata ze szkła, stali i plastiku. Styl tamtejszych lokali jest bowiem bardzo wątpliwy. Ich znaczenie to lokalizacja oraz gwiazdy filmu i show biznesu, które tam wpadają.

- Najbardziej wzruszające spotkanie, to...

JG: Podczas pobytu w Kalifornii odwiedziliśmy siedzibę Arden 2. Podszedł do mnie jakiś człowiek, przedstawił się jako Dariusz Świątkowski i zapytał: - czy go poznaję i pamiętam? Z grzeczności odpowiedziałem, że oczywiście. Musiał zauważyć moje zmieszanie… Zaczął wspominać lata 80-te i nagle zrozumiałem i przypomniałem sobie, że przecież razem wydawaliśmy w opozycyjnym podziemiu tę samą solidarnościową gazetę „Świat pracy”. Ale, że działo się to w konspiracji, a ja byłem redaktorem, zaś on drukarzem, znaliśmy się przelotnie. Tyle, że on zapamiętał. Zaskoczenie i wzruszenie było ogromne…

- Czy współcześni Amerykanie, w tym Polonusi, wiedzą kim była patronka legnickiego teatru?

JG: Elity wiedzą. Faktem jednak bezspornym jest, że w Muzeum Polskim w Chicago Modjeska ma swoją specjalną ekspozycję, która sąsiaduje wystawą poświęconą Janowi Pawłowi II. To jednak coś znaczy. Poza tym, w Kalifornii działa Modjeska Fundation, która opiekuje się domem-muzeum artystki. Są w niej zarówno Polacy jak i Amerykanie. Dwa razy w tygodniu muzeum na Modjeska Farm w Santiago Canzon (Orange County) odwiedzają szkolne wycieczki z całej Ameryki. Zatem pamięć o największej naszej aktorce trwa…

- W amerykańskim mediach występowaliście jako MTC (Modjeska Theatre Company). Czy Modjeska w nazwie to cenna marka?

JG: Jak najbardziej! W życiu zdarzają się szczęśliwe przypadki, a takim był wybór Heleny Modrzejewskiej na patronkę legnickiej sceny. Powiedziałem wówczas, przy okazji nadania imienia, że będziemy się bardzo starać, by sprostać tak wielkiemu wyzwaniu. Amerykańskie tournee, jego przebieg i reakcje jakie nam towarzyszyły potwierdzają, że jesteśmy na właściwej drodze.

- Jak zespół wytrzymał trudy tournee? To przecież ponad 21 tys. kilometrów w samolotach i dodatkowo ponad tysiąc przejechanych kilometrów...

JG: … to jednak nadal bardzo młody i dynamiczny zespół. Dla nich to była przede wszystkim wielka przygoda, może wyprawa życia. Wydzielana adrenalina łagodziła zmęczenie, kłopoty z aklimatyzacją do inne strefy czasowej. Problemem było jedynie to, że mam w zespole osoby, które boją się latać samolotami. A inaczej się nie da.

- Niektórzy wrócili z drobnymi kontuzjami, poobijani. Graliście tak ostro?

JG: Jak zwykle. Jednak kontuzje, to dopiero sprawa ostatniego spektaklu, gdy wszyscy odczuwaliśmy już trudy podróży. Może w niektórych głowach pojawiły się już myśli o powrocie do domu i towarzysząca im dekoncentracja. Ale drobny wypadek na scenie, w trakcie którego aktor spadł z podestu (pokładu statku – red.), to był jednak przypadek. Mógł się zdarzyć także u nas.

- Taka podróż musiała być bardzo kosztowna. Ile to wszystko kosztowało, kto wam pomógł w sfinansowaniu tej trzytygodniowej eskapady za Ocean?

JG: Całość kosztowała nas 280 tysięcy złotych. Ale mieliśmy też wsparcie. Cześć kosztów pobytu sfinansowali nam organizatorzy festiwalu szekspirowskiego Lit Moon z Santa Barbara, w którym uczestniczyliśmy. Ponadto pomogło ministerstwo (64 tys. zł), a także KGHM Polska Miedź. Specjalne dotacje celowe otrzymaliśmy także od marszałka Dolnego Śląska i prezydenta Legnicy.

- Czy amerykańskie doświadczenia z wystawianiem „Otella” będą miały wpływ na dalszą eksploatację spektaklu w kraju?

JG: Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Na pewno spektakl dojrzał, graliśmy intensywnie i z jakąś taką specjalną starannością. Ostatecznie, to były nasze pierwsze występy w Ameryce! Poza tym graliśmy w różnych miejscach, w tym także na scenie Lobero Theatre w Santa Barbara, bardzo podobnej do tej, na której teraz będziemy pokazywać „Otella” po -wymuszonych porą roku – przeniesieniu spektaklu ze Sceny na Nowym Świecie (zrujnowany i nie ogrzewany budynek byłego Wojewódzkiego Domu Kultury – red.) do głównej siedziby teatru.

- Co sądzisz o skłonności Amerykanów do egzaltacji i przesady? Przecież witały was artykuły, które przedstawiały Ciebie jako „polskiego księcia”, a Teatr określano jako „zdecydowanie najlepszy teatr w Polsce”…
JG: …że to bardzo miłe! Ale, tacy już są Amerykanie. Aby ich zainteresować, trzeba uderzać w najwyższe tony i prowokować silne emocje. Wiem jednak, że te nadzwyczajne słowa padły w Chicago i były elementem przemyślanej, bardzo dynamicznej, kampanii reklamowo-marketingowej goszczącego nas szefa Chopin Theatre Zygmunta Dyrkacza. Z tym zresztą związana jest szczególna anegdota. Nasz gospodarz aż za głowę się złapał, gdy podczas naszego wspólnego występu w miejscowym radiu powiedziałem, że pochodzę z Tarnowa. – Dopiero teraz mi to mówisz! – usłyszałem. -Przecież gdybym wiedział o tym wcześniej do teatru waliłyby tłumy – dodał nasz gospodarz. Chyba miał rację. Otóż po przedstawieniach w Chicago zaczęli podchodzić do mnie ludzie, przedstawiać się, by natychmiast poinformować nie na jakiej tarnowskiej ulicy mieszkali! I cały czas podkreślali, że tak jak ja, oni też są z Tarnowa! Bardzo to było sympatyczne i wzruszające…

- Dziękuję za rozmowę.

Z Jackiem Głombem, dyrektorem Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, rozmawiał Grzegorz Żurawiński