Drukuj
Do czwartego, z planowanych ośmiu, amerykańskich przedstawień „Otella” Teatru Modrzejewskiej zostały ledwie godziny (Los Angeles, sobota 21 października godz. 20.00 czasu kalifornijskiego, czyli… 5 rano w niedzielę 22 października naszego czasu). Legniccy artyści ostatecznie opuścili już Santa Barbara, gdzie uczestniczyli w międzynarodowym festiwalu szekspirowskim Lit Moon. Wrażenia pozostały, o czym świadczy drugi z listów nadesłanych do naszego serwisu…


Mówi się, że Amerykanie, jako naród, są bardzo powierzchowni. Z czego to wynika? Jak wygląda amerykańskie podejście do drugiego człowieka z perspektywy obcokrajowca odwiedzającego USA?

Pierwsze dni w Santa Barbara tylko potwierdziły moje przekonanie, że Amerykanie zdają się być bardzo OK, cool i easy-going, ale w rzeczywistości to, kim jesteś i czym się zajmujesz nic ich nie obchodzi. Wchodząc do sklepu, hotelu, czy restauracji słyszysz nieprzerwanie: „Jak się masz?”, „Co słychać?”, itp. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że tak naprawdę nikt nie czeka na odpowiedź. Momentalnie nasuwa się zatem wątpliwość - po co pytać? Z grzeczności? Jakiej grzeczności?! Irytowało mnie to bardzo, aż w końcu (znaczy szybko…) się przyzwyczaiłem.

Parę dni temu odbyłem długą rozmowę podczas śniadania w Santa Barbara z pewną leciwą (oj, Kasjo, nauka wyraźnie poszła w las  - red.) damą - Naudean C. Montz – rodowitą kalifornijką. Zaczepiła mnie, kiedy przechodziłem z kawą i ciastkiem pytając, jak podoba mi się w Kalifornii. Zanim jednak zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, zastrzegła, żebym mówił tylko dobrze. Na co ja, zdziwiony, że w takim razie muszę trochę skłamać.
- Nieważne – odparła. - Tu nikogo nie interesuje prawda, ale to, że jest wspaniale.
Po takim wstępie przekornie zacząłem ochoczo krytykować wszystko, co nosiło metkę Made in USA. Począwszy od pogody, która tak naprawdę jest rewelacyjna (gdzie w Polsce w drugiej połowie października możesz spędzić pół dnia na otwartym basenie? No gdzie?!), na polityce zagranicznej George'a Busha i scjentologach kończąc.

Deanie, bo tak zwracają się do owej pani jej przyjaciele, jakby ignorując mój wywód, odwdzięczyła się historią swojego życia. Po kilkunastu minutach wiedziałem już, że jest 77-letnią emerytowaną nauczycielką, wdową od 25 lat, alkoholiczką, obwiniającą się za śmierć męża (to chyba bardzo amerykańskie). Dowiedziałem się też, że parę razy w życiu zbankrutowała przez podatki, co podobno jest częste w USA, ale wyszła z tego i obecnie posiada dom na Long Island w Los Angeles, a do Santa Barbara wpada, gdy się nudzi, czyli często. Według moich amerykańskich przyjaciół aktorów, takie „spowiedzi” przy porannej kawie, nie należą do rzadkości i są czymś w rodzaju „Jak się masz?” usłyszanego w sklepie.

A jednak fakt, że - po tej rozmowie - Deanie zaprosiła mnie do swojego domu, dając wszelkie namiary, rysując mapkę i tłumacząc w szczegółach jak tam dojechać może świadczyć o tym, że nie było to takie powierzchowne i niewinne, na jakie wyglądało. Brrr! Podziękowałem, nie skorzystałem. Nawet mimo pokusy pójścia na plażę i posurfowania po falach Pacyfiku. O miłym rozczarowaniu (znaczy oczarowaniu, tak? – red.) amerykańską młodzieżą (czyli młódkami? – red.) następnym razem.

Pozdrawiam Czytelników teatralnego serwisu i moich listów.
Kasjo z legnickiej załogi „Speranzy”