Drukuj
Legnicki teatr zapowiadał niezwykłą przygodę. Mieliśmy popłynąć z Otellem na Wyspy Szczęśliwe. Dopłynęliśmy ku strefie morskiej ciszy, w której niewiele zaznaliśmy emocji – tak premierowego (16 września) „Otella” postrzega Leszek Pułka, recenzent dodatku Kultura TV do piątkowego wydania Dziennika. – Zabrakło rytmu i stylu. Na domiar złego pogrążyła aktorów dykcja – uważa autor recenzji.

A zaczęło się jak „Tomb Raider”. Wśród naznaczonych moczem i pijacką czkawką bram, pomiędzy odrapanymi z tynku oficynami weszliśmy do przestrzeni riun domu kultury. W środku ledwo było widać szkielet kadłuba trójmasztowca unoszony przez sine mgły nad Mare Tenebrarum z XVII-wiecznych map. Ale tym razem reżyser Jacek Głomb nie tchnął w spektakl uczuć, a aktorzy zagrali zdumiewająco nieporadnie.

Głomb do spółki z autorem scenariusza Krzysztofem Kopką obiecali w programie adaptację „Otella” odchodzącą od doraźności. Żadnego historyzmu. Żadnego politykowania. Nie ma potęgi Wenecji, ambicji Turcji ani dramatu Cypru – do dziś doświadczanych. Miała być metaforyczna podróż zakochanego kapitana na Wyspy Szczęśliwe. Charakterystyczna dla epoki tęsknota za ładem, harmonią i miłością spełnioną w imię Chrystusa i odwieczny dramat jej niespełnienia.

Tymczasem bohaterowie kostiumowego „Otella”, szamocząc się ze sznurami want, przytłoczeni klapami zejściówek, zaplątani w żagle, stali się groteskowymi marionetkami – dwuwymiarowymi niczym bohaterowie japońskim Anie. Mechaniczna, marynistyczna pozytywka z figurkami przewracającego oczami w furii kapitana i paradującej jak na pokazie Fashion TV Desdemony w rolach głównych to za mało, aby się wzruszyć i nie usnąć. Co prawda Głomb i Małgorzata Bulanda wymyślili piękną przestrzeń i kostiumy – ledwo wydobyty z mroku okręt z żaglami-mapami ilustrującymi najważniejsze, bo niemal kosmiczne lęki XVII wieku, to czasoprzestrzeń świata poza granicami poznania. Wówczas – a pewnie i dziś – pełnego demonów, bestii i metafizycznego lęku.

To, co tak poetyckie i pobudzające, spektakl zmienił w czczą gadaninę wypomadowanego Kasja (nieznośnie usztywniony Paweł Palcat) lub religijne mamrotania Lodovika (nieobecny duchem Bogdan Grzeszczak). Nie dość tego, sprawcy zamierzonego przez Kopkę dramatu namiętności – Jagon, Otello i Desdemona – są jak pajacyki na sznurku, które pamiętamy z dzieciństwa. Przewracają oczami w udawanym gniewie (nieznośnie groteskowy Otello Przemysława Bluszcza), tańczą surrealnie flamenco (Galusińska gra swą postać, jakby rekonstruowała „Rozważną i romantyczną”) albo dają się tłuc po łbie niczym szczeniaki z pobliskiego podwórka (w miarę przekonujący Jagon Rafała Cielucha).

Zabrakło rytmu i stylu. Na domiar złego pogrążyła aktorów dykcja – wiele kwestii pozostało niesłyszalnych. A i Kormorany, które oprawiły spektakl muzycznie, brzdąkały jakieś słodkawe szabadabada, tracąc dramatyczny pazur.
Po dwóch godzinach zmagań z żukami morskimi, wichrem, mgłami i głupotą Otella już nawet nie chciało mi się myśleć o prawdopodobieństwie namiętności, które rzekomo targały bohaterami. Zdrada jest ekstatycznym okrucieństwem, przemocą, bezrozumem. Ale o tym wiem choćby z serialu „M jak miłość”. Po Szekspirze spodziewam się jednak więcej niż po telenoweli.

(Leszek Pułka, „Otello osiadł na mieliźnie”, Dziennik (Kultura-TV) 22.09.2006)