Pomysł był ryzykowny - wystawić "Dziady" w scenerii współczesnego blokowiska. Lech Raczak z zespołem Teatru Modrzejewskiej w Legnicy uchwycili dziki energetyczny rytm obrzędu, nie gubiąc sensu arcydzieła Mickiewicza. Nerwowy puls scenicznych działań nie pozwala na chwilę dekoncentracji – tak o legnickim spektaklu oglądanym w warszawskiej zajezdni autobusowej pisze Jacek Wakar.

Spektakl widziałem w Warszawie w hali zajezdni autobusowej przy Redutowej. Brnąc w deszczowe ulice Woli, można się poczuć trochę tak jak na legnickim osiedlu Piekary. Projekt Raczaka, niegdyś guru teatralnej awangardy, założyciela legendarnych poznańskich Ósemek, od początku związany był z tym miejscem. Szło o zderzenie czołowe - romantycznej frazy wielkich strof poety z brudem dzisiejszej Polski C. Blokowisko stało się nieoczekiwaną dodatkową scenografią przedstawienia.

Tak rozegrane "Dziady" muszą znaczyć coś innego niż spektakl na tradycyjnej szkatułkowej scenie. Raczak wyciąga z tego ostateczne wnioski, co niesie konsekwencje dla widowiska. Zwykle pozytywne, choć można też zgłosić kilka zastrzeżeń.Dwudziestka aktorów - każdy wciela się w kilka ról - znajduje się na wyciągnięcie ręki. Akcję przedstawienia scenograf Bohdan Cieślak umieścił bowiem na wąskim drewnianym pomoście między rzędami widowni. Tupot nóg po dechach tej dziwnej sceny nadaje inscenizacji rytm. Nie ma miejsca na granie szerokim gestem, rozbudowaną psychologię, cyzelowanie słów.

Legnickie "Dziady", choć trwają blisko trzy godziny, mijają szybko. Nerwowy puls scenicznych działań nie pozwala na chwilę dekoncentracji, a z drugiej strony nie daje szans na zatrzymanie wzroku na twarzach bohaterów. Dlatego niepostrzeżenie właściwie mija w spektaklu Wielka Improwizacja, zwykle będąca kulminacją "Dziadów". Podobnie zresztą z kazaniem ks. Piotra. Obie sekwencje, choć wyraziście przez Raczaka reżyserowane, odbiera się jako pauzy w toku zdarzeń.

Legnickie "Dziady" noszą na sobie wyraźne piętno charakteru inscenizatora. Znać od pierwszej sekwencji, że to nie jest typowy aktorski spektakl, bo liczy się przede wszystkim "dzianie się", gra na emocjach publiczności. Wąski przesmyk sceny nie ogranicza wyobraźni Raczaka. Wręcz przeciwnie, autor spektaklu stawia na nieustanny ruch, czasem przerysowane gesty, krzyk zamiast niedopowiedzenia.

W tradycyjnym repertuarowym teatrze taka reżyseria drukowanymi literami mogłaby razić, ale w tym przedstawieniu stanowi o jego sile. Raczak odczytuje bowiem "Dziady" jako seans hipnotycznego przyciągania i walki sił dobra i zła, rozegrany w ramach niekończącego się rytuału. Dlatego właśnie w pamięci pozostają najbardziej początkowe sekwencje samego obrzędu, zmysłowe i dzikie. Energią zespół legnickiej sceny mógłby zarazić przynajmniej kilka innych.

Na pierwszym planie jest widmo Gustawa, a nie zmultiplikowany w pięciu postaciach Konrad. Także dlatego, że trzecia część "Dziadów" stawia aktorom piekielnie trudne wymagania, a wykonawcy z Legnicy, zaprawieni w graniu sztuk współczesnych, w starciu z językiem Mickiewicza bywają bezradni. Wyjątkiem jest zwalisty Paweł Wolak - jeden z najlepszych Senatorów, jakich widziałem na scenie.

Te uwagi nie zacierają jednak dobrych wrażeń z "Dziadów" Raczaka. Reżyser i jego aktorzy interpretują dzieło Mickiewicza na własną, trudną do podrobienia nutę. Jak dla mnie - wystarczy.

Adam Mickiewicz "Dziady", reż. Lech Raczak. Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy

(Jacek Wakar, „„Dziady” w blokach”, Dziennik, 15.11.2007)